Z byłym tenisistą, obecnie trenerem i komentatorem TVP Sport i Eurosportu Michałem Lewandowskim rozmawiał Wojciech Kowalczyk.
- Tenis dla dziennikarzy żądnych sensacji to mało ciekawa dyscyplina. Niewiele skandali, zero afer obyczajowych. Nuda!
- To prawda. Ale uważam, że dzięki temu pozytywnie wyróżnia się spośród innych sportów. Chyba jednym z ostatnich kontrowersyjnych zawodników był rosyjski tenisista Marat Safin. Wymykał się wszelkim schematom, ze specyficznego sposobu życia uczynił swój znak rozpoznawczy. Za młodu byłem jego wielkim fanem. Pamiętam sceny, gdy na ważny turniej przyjeżdżał mocno poturbowany albo z podbitym okiem. Często w jego boxie przy korcie siedziały trzy atrakcyjne blondynki, bynajmniej nie stałe partnerki. Safin wreszcie zakończył karierę, ale w świecie tenisa pojawiła się jego siostra. Ostatnio słyszałem, że jej trener podpadł Maratowi. Ten nie pozostał mu dłużny- zabrał ze sobą kilku kumpli, zapakowali szkoleniowca do bagażnika i wywieźli do lasu i trochę go postraszyli.
Ale Safin to oczywiście wyjątek potwierdzający regułę. Czasem myślę, że osoby uprawiające tenis na najwyższym światowym poziomie, są mniej zepsuci niż choćby piłkarze. A przecież mogliby szaleć, bo mają i sławę, i uwielbienie, i wielkie pieniądze.
- Czyli to sport dla grzecznych chłopców i dziewczynek?
- Tak też bym nie powiedział. Bardzo często to rogate dusze, które swoje prawdziwe „ja” pokazują dopiero poza kortem. Po porażce widać, jak bardzo gotują się w sobie, jednak starają się to zatuszować przed kibicami. Wybuchają dopiero w kuluarach. To się zdarza choćby Agnieszce Radwańskiej, która po nieudanym meczu wchodzi do szatni i to pomieszczenie nadaje się później jedynie do remontu. Są łamane rakiety, rozbijane szafki czy szyby.
- Z polskim tenisem jest raczej dobrze czy raczej źle?
- Niestety nie jest dobrze. Bardzo daleko nam do normalności. Oczywiście, powinniśmy cieszyć się z sukcesów Agnieszki czy Jerzego Janowicza, ale musimy zdjąć klapki z oczu i uczciwie przyznać, że dwójka tenisistów w pierwszej setce rankingu to wciąż za mało na kraj liczący blisko 40 mln mieszkańców. Nawet nie chcę myśleć, jak wielką presję odczuwa ta dwójka. Wszelkie ambicje i nadzieje polskiego narodu spadają wyłącznie na ich barki.
- Dlaczego nie jest dobrze? W niemal każdym wywiadzie, jako wzór „kraju tenisistów” przywołujesz przykład Czechów.
- Bo oni mają coś, czego my nigdy nie mieliśmy: system szkolenia. Mam sentyment do tego kraju, bo przecież wiele lat tam grałem. Wiem, jak wygląda to od podszewki. Czechy mają 9 mln mieszkańców i aż 9 tenisistek w pierwszej setce, nie licząc całego zaplecza. To robi wrażenie, ale powinno również dać nam wiele do myślenia.
- Czemu nie przejmujemy rozwiązań od naszych południowych sąsiadów?
- Dobre pytanie. Ale nie wiem, czy ktoś zna na nie odpowiedź. Problem tkwi chyba w mentalności obu narodów. U nas o potrzebie zmian mówi się na każdym kroku. Co jakiś czas swoją kadencję rozpoczynają nowe władze Polskiego Związku Tenisowego, które obiecują gruszki na wierzbie, a później i tak niewiele w tym kierunku robią. W naszym kraju od dawna pokutuje zasada, że „czy się stoi, czy się leży, kilka tysięcy się należy.” To przykre.
- Kto jest osobą decyzyjną?
- Jak w każdym związku: prezes, pozostali członkowie zarządu i grupa osób, wykonujących poszczególne zadania, ważne dla struktury organizacyjnej.
- Dlaczego nikt nie dokona rewolucji?
- „Mamy za mało pieniędzy” to najczęściej pojawiająca się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jest tak źle. Zgoda, kasa jest ważna. Ale równie ważny jest pomysł i podjęcie wyzwania.
Nie chcę jednak być zrozumiany tak, że Polski Związek Tenisowy nie robi nic, aby poprawić sytuację. Zorganizował kilka ciekawych akcji. Ostatnio na przykład zainaugurowano program „Tenis 10” dla dzieci i młodzieży. Jednak to wciąż za mało, aby myśleć o poważnych zmianach.
- Co zrobić, aby się polepszyło?
- Tutaj kłania się praca u podstaw. Przede wszystkim mamy za mało ośrodków szkolących tenisistów. W położonej 40 km od Raciborza Ostrawi jest więcej obiektów tenisowych niż w Warszawie. Z kolei w tak małych miastach jak Racibórz zachowały się jeden, może dwa korty. To śmieszne, że ludzie, którzy mogliby płacić grube pieniądze za treningi, nie mają gdzie grać. Obiekty w Polsce trzeba przecież rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Takie jest w tej chwili obłożenie.
- W innych państwach nie mają z tym problemu.
- Wiesz, nie chodzi mi nawet o czerpaniu rozwiązań z Hiszpanii czy Niemiec, gdzie istnieją duże akademie tenisa, które dysponują najnowocześniejszym sprzętem i ośrodkami. Bo u nas tego typu pomysły to utopia. Marzę jedynie o większej liczbie obiektów i lepszych warunkach do gry, szczególnie dla młodzieży, bo przecież to w niej nadzieja.
- No dobrze. Trzeba zmodyfikować system – to już ustaliliśmy. Co jeszcze?
- Potrzebna jest także zmiana nastawienia. Mam na myśli między innymi współpracę zawodnika, rodziców, nauczycieli i trenera. Musi nastąpić wzajemne porozumienie się tych podmiotów. Jako dzieciak miałem ten komfort, że rodzice oraz dziadek mocno stawiali na mój rozwój sportowy. Na zmianę dowozili mnie na treningi, zapewniali niezbędny sprzęt i opiekę. W raciborskiej SMS byłem pływakiem, ale gdy zrozumiałem, że nie chcę na poważnie wiązać się z tym sportem – przy porozumieniu z trenerem – zamiast na basen, jeździłem na korty. Lekcje zaczynałem np. o 10.00, więc miałem czas na poranny trening, a po godzinie 15.00 biegłem na kolejny. Każda ze stron była zadowolona.
Obecnie trenuję w Warszawie kilku chłopaków w wieku szkolnym, którzy nie potrafią zgrać się ze mną godzinowo, bo wtedy, gdy korty są wolne, oni siedzą w szkole. W normalnej, czyli niesportowej placówce nikogo nie interesuje to, że młody człowiek chce realizować się w jakiejś dyscyplinie. Pojawia się konflikt na linii uczeń-rodzic-trener-nauczyciel. I czasem jedynym wyjściem jest rezygnacja utalentowanego zawodnika z profesjonalnego uprawiania sportu.
Ubolewam więc nad tym, że tenis nie jest obecny w szkołach, i nie mówię tutaj o profilowanych klasach sportowych, ale o zwykłych lekcjach wuefu, gdzie można byłoby uczyć dzieci choćby prostych odbić.
Chociaż klasy o profilu tenisowym również nie byłyby głupim pomysłem. W Szkole Mistrzostwa Sportowego w Raciborzu mamy przecież klasy pływackie i lekkoatletyczne. Dlaczego nie można byłoby stworzyć tenisowej?
- Bo tenis nie jest w Polsce popularny?
- Popularność danej dyscypliny jest wprost proporcjonalna do sukcesów i warunków, w jakich sportowcy trenują. Popatrz, to bardzo prosty mechanizm: dzieciaka, który ma w swoim mieści odpowiednie warunki do uprawiania tenisa, ograniczają jedynie chęci. Jego motywacja rośnie, gdy widzi w telewizji Polaków, którzy walczą w najbardziej prestiżowych turniejach. Idzie więc do rodziców i mówi, że chce grać tak jak Janowicz.
- A rodzice odpowiadają: synku, pograj lepiej w piłkę, nie mamy pieniędzy na lekcje tenisa.
- Zgoda, to wciąż drogi sport.
- Zarezerwowany dla bogatej elity.
- I tak i nie. Zawsze istniała grupa dyscyplin – zabrzmi brutalnie, ale to prawda – „dla wybrańców”. Z jednej strony ta tendencja wzrasta, to znaczy na grę w tenisa decyduje się coraz więcej majętnych osób. Z drugiej, przy odpowiedniej „taktyce” i sprycie można posłać dziecko na kort i nie zbankrutować. Znam utytułowanych zawodników, którzy nie pochodzili z zamożnych rodzin.
- Dlaczego jest tak drogo?
- Bo można wygrać duże pieniądze. Ta spirala podnoszenia gaż najlepszym zawodnikom od lat niesamowicie się nakręca. Co roku pule diametralnie się zwiększają i czasem zastanawiam się, kiedy organizatorzy prestiżowych imprez dojdą do ściany. W turniejach wielkoszlemowych w szranki staje 128 tenisistów i tenisistek. Za przegranie w pierwszej rundzie, zawodnik otrzymuje 120 tysięcy złotych. Rozumiesz? Za samo wyjście na kort i rozegranie jednego meczu! Pokaż mi drugi sport, w którym coś takiego ma miejsce. To okazja dla sportowców z końca stawki - mogą dobrze zarobić i zainwestować w siebie. A co najfajniejsze, oni mają szanse wystartować w czterech tego typu imprezach w roku! Ktoś mi kiedyś powiedział, że skoro sponsorzy chcą tyle płacić, to nie ma w tym nic złego. Według mnie to idzie w dziwnym, a nawet niebezpiecznym kierunku…
- Ciągle mówimy o tym szczycie. Nie rozumiem tylko, dlaczego z powodu wysokich gaż dla tenisistów ze światowej czołówki, muszą cierpieć młodzi zawodnicy trenujący w podrzędnym klubie z Warszawy, którzy za kort i opiekę trenera płacą około 150 złotych za godzinę.
- Podałem wyłącznie jeden powód, czemu jest tak drogo. Trzeba pamiętać, że to sport indywidualny. Koszty np. w piłce nożnej rozkładają się na całą drużynę, w tenisie – musisz radzić sobie sam. Trener zazwyczaj całą godzinę zajęć poświęca wyłącznie jednemu zawodnikowi. Niestety w Polsce każdy sobie rzepkę skrobie.
- To znaczy?
- Rodzice zamiast dogadać się między sobą na wspólne lekcje tenisa swoich dzieci, rywalizują na zasadzie, że jeśli zatrudnimy córce czy synowi osobistego trenera, będziemy „lepsi”. A przecież mogliby podzielić koszty na kilka osób. Pamiętam, jak jeździliśmy z kolegami do Czech, graliśmy na jednym korcie, rzadko kiedy, ktoś ćwiczył sam na sam z trenerem. Inna bajka niż u nas.
- A gra z rówieśnikami nie wpływa o wiele lepiej na sportowy rozwój dziecka, aniżeli zajęcia sam na sam z trenerem?
- Oczywiście, że tak. Zawodnik ćwicząc tylko z trenerem nie ma punktu odniesienia, nie wie na jakim poziomie są jego umiejętności. W przypadku treningów z innymi tenisistami, pojawia się element rywalizacji, który potęguje ambicję i zaangażowanie. Ważny jest też aspekt społeczny, czyli rozmowy z rówieśnikami, wzajemna wymiana informacji na wiele tematów oraz budowanie pewnych relacji, które są ważne nie tylko w sporcie.
- Dostrzegasz wzrost zainteresowania tenisem po sukcesach Radwańskiej i Janowicza?
- Zdecydowanie
- Grać zaczęło więcej dzieci i młodzieży czy dorosłych?
- Oczywiście mogę mówić jedynie o swoim podwórku, czyli kortach w Warszawie. Statystyki rozkładają się pół na pół.
Ostatnio w katowickim Spodku odbył się turniej Katowice Open z udziałem między innymi Agnieszki Radwańskiej. W czasie wielu meczów połowa miejsc w hali była pusta. Być może mam mało realistyczne podejście do tego typu rzeczy, ale – i to pytanie do Polskiego Związku Tenisowego – dlaczego, skoro nie sprzedano wszystkich biletów, nie rozdano dzieciom ze szkół darmowych wejściówek, aby mogły zobaczyć tenis na najwyższym światowym poziomie. Jak chcemy promować ten sport wśród najmłodszych, jeśli nie wykorzystujemy takich okazji?
- Jaka byłaby twoja pierwsza decyzja, gdybyś został szefem Polskiego Związku Tenisowego?
- Będę do bólu szczery: wrzuciłbym granat i rozpoczął wszystko od nowa. Czasem łatwiej i taniej jest wybudować dom od fundamentów niż go remontować. W strukturach polskiego tenisa istnieje tak wiele złych rozwiązań, że korygowanie ich wszystkich nie ma sensu.
- Druga decyzja?
- Pozwoliłbym dojść do głosu młodym, zafascynowanym tenisem osobom, mającym wizję oraz cel. Takim, którzy by robili, a nie tylko siedzieli i gadali. Czy tacy ludzie istnieją? Oczywiście! Jest ich mnóstwo. Tylko już na starcie są eliminowani, bo ich zapał i pomysły są niebezpieczne dla działaczy-weteranów, którzy dawno temu przyssali się do stołków i nie chcą z nich schodzić.
- Zamykając wątek finansów. Zastanawiam się, czy ceny za korzystanie z obiektów tenisowych w Polsce są proporcjonalne do zastanych warunków?
- Niestety nie zawsze. Jerzy Janowicz powiedział, że trenował w szopach, co było oczywiście nadużyciem. Jednak prawdę mówiąc, warunki u nas nie są najlepsze. W Warszawie trafiają się korty (w tak zwanym balonie) za użytkowanie których płacisz 100 złotych za godzinę, gdzie jest zimno, ciemno, a w rogach można dostrzec pleśń.
Gdy reprezentowałem „Mostostal” Zabrze, brałem udział w turniejach zimowych, w czasie których temperatura była bliska zero stopni, nie istniało też żadne zaplecze, gdzie można byłoby się ogrzać. Jedynym ratunkiem dla organizmu była kawiarenka przy korcie, w której sprzedawano gorącą kawę i herbatę. Paranoja jakaś. W Raciborzu z kolei nie było gdzie grać w zimie. Dlatego z dziadkiem odwiedzaliśmy hale w Studziennej oraz dzisiejszą Arenę Rafako. A przecież na parkiecie nie można grać w tenisa! Później jednak jeździliśmy do Ostrawy i Bohumina i zderzaliśmy się z inną rzeczywistością.
- Nie czuliście zażenowania jadąc tam?
- Nie mieliśmy wyboru. Nie marudziliśmy, że musimy pokonywać tyle kilometrów, aby poodbijać piłkę w cywilizowanych warunkach. Wiedzieliśmy, że skoro pochodzimy z Raciborza, jesteśmy na to skazani. Czasami umawialiśmy się z trenerem tak, że on przyjeżdżał do nas na korty Rafako, tylko że to wiązało się z dodatkowymi kosztami. Przygoda z tenisem w przypadku każdego z nas była inwestycją pełną ryzyka, bez pewności zwrotu tych środków w przyszłości. U mnie zaowocowało to tym, że dzisiaj nadal zajmuję się tenisem i na tym zarabiam. Ale jako zawodnik nie wzbogaciłem się na tyle, aby zwróciły się koszty, jakie ponieśli rodzice.
Wiesz, znam przypadki, że ludzie tak bardzo uwierzyli w talent swojej pociechy, że przeznaczyli na jej szkolenie cały majątek. Postawili wszystko na jedną kartę, aby zderzyć się z życiem i zrozumieć, że dziecko nie będzie jednak drugim Safinem czy Federerem.
- A ty chciałeś być, prawda?
- Tak. Zawsze celowałem wysoko. Miałem aspiracje, aby grać w najlepszych turniejach świata. Oglądając Marata Safina, Pete’a Samprasa czy Andre Agassiego marzyłem o Wielkim Szlemie i lokacie w pierwszej setce rankingu.
- Kiedy zorientowałeś się, że jednak nie będziesz wielkim tenisistą?
- To dojrzewało we mnie powoli. Z wiekiem trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy, zrozumieć, że takich jak ja są na świecie miliony. Trenując już w Czechach wiedziałem, że będzie cholernie ciężko. Ale brutalnego starcia z rzeczywistością doświadczyłem w Polsce, na warszawskiej AWF…
- To znaczy?
- Zamieszkałem w akademiku z Marcinem Kozicą, z którym zdobyłem jako junior deblowe mistrzostwo Polski w 2003 roku. Poszliśmy pewnego dnia na uczelniane korty i pan doktor, który zajmował się tenisistami, wyrzucił nas stamtąd, mówiąc, że nie możemy z tych obiektów korzystać. Okazało się, że korty wydzierżawiono firmie zewnętrznej i nawet studenci wychowania fizycznego nie mogli na nich trenować. Tego typu obiekty na własność miały jedynie bogatsze uczelnie jak Politechnika Warszawska czy Uniwersytet Warszawski. Wtedy zrozumiałem, że to przeszkody nie do przejścia. Bo skoro na AWFie nie ma gdzie uprawiać tenisa, to w którym kierunku to wszystko zmierza?
- Wtedy pomyślałeś o wyjeździe do USA?
- Niezupełnie, raczej o wiele wcześniej, chyba jeszcze przed studiami. Dla wielu sportowców, w tym tenisistów, jedyną szansą na dalszy rozwój i zrobienie wymarzonej kariery była emigracja na studia, najlepiej za Ocean. Wydawało mi się wtedy, że w Stanach Zjednoczonych znajdę swoje miejsce, opiekę trenera, warunki godne mistrzów. Coś jednak nie zagrało, do USA nie pojechałem. Ale dziś nie żałuję. Widocznie tak miało być.
- Że miałeś nie zostać drugim Safinem?
- Być może. Nie ma sensu gdybać. Ale mając te 20 lat i widząc, że tym Safinem się nie jest, zaczynasz rozumieć, że dalsze szarpanie się z losem nie ma sensu.
- Co czuje młody człowiek, który musi boleśnie zweryfikować swoje marzenia?
- Wiele skrajnych emocji. Z jednej strony miałem świadomość, że nigdy nie zarobię tych milionów, a w garażu nie stanie najnowsze Porsche. Z drugiej czułem ulgę, bo sport zawodowy w tak młodym wieku niesie ze sobą wiele wyrzeczeń, co po pewnym czasie zaczyna przeszkadzać. Nie chcę, aby to zabrzmiało, jakbym przeszedł nagle na czarną stronę mocy, ale gdy przestajesz trenować, zaczynasz wyrównywać deficyt normalnego życia. Robisz rzeczy, których ci wcześniej brakowało.
- Miałeś plan B?
- Wiedziałem, że żal byłoby stracić efekty wieloletnich treningów i nie wykorzystać wiedzy, którą nabyłem. Pomyślałem od razu o zawodzie trenera. Już na pierwszym roku studiów podjąłem pierwszą pracę z tym związaną.
- Mówisz wiele o wadach obecnego systemu. Myślisz, że gdyby był lepszy, ty, Mirek Hyjek, bracia Galińscy i wielu innych utalentowanych tenisistów z Raciborza, osiągnęlibyście więcej?
- Nie chciałbym mówić za innych, bo nikt nie wie, co by było. Akurat ci, których wymieniłeś, poszli w inną stronę i raczej nie żałują. Ale faktycznie, niewielkie perspektywy rozwoju i brak pewności co do tenisowej przyszłości spowodowały, że wielu dobrze rokujących juniorów zeszło z zawodowych kortów tak wcześnie.
- Dobre wyniki w młodym wieku nie gwarantowały sukcesów w przyszłości?
- To paradoks, ale nie. U nas, w Polsce, zawsze było odwrotnie: przez lata mieliśmy wielu genialnych juniorów, ale oni w pewnym momencie znikali. Być może nikt o nich nie walczył, nikt nie podał pomocnej ręki, a oni się przez to wypalili i jedynym pomysłem było zakończenie kariery
- Wspomniałeś na początku o klasach tenisowych w szkołach mistrzostwa sportowego. Gdzie mieliby trafiać absolwenci?
- Jest mnóstwo możliwości. Mogliby na przykład próbować pozyskać sponsorów i grać na jeszcze wyższym poziomie. Ponadto mieliby możliwość szkolenia się na trenerów czy pedagogów, bo u nas nadal brakuje kompetentnych szkoleniowców.
- No właśnie, bo ty masz alergie na nazywanie instruktora trenerem. Na czym polega różnica?
- Z instruktorami jest w tej chwili jak z taksówkarzami – zostajesz nim, gdy przejdziesz kurs, albo i nie. Niektórzy z nich kompletnie nie nadają się do tego zajęcia, źle uczą, czasem nawet nie potrafią grać w tenisa. Trener to jednak trener, licencji nie dostaje się na ulicy, lecz przez wiele lat się na nią ciężko haruje.
- Dlaczego Radwańska i Janowicz odnieśli sukces, skoro wychowali się w tym samym systemie, co ty?
- Na to pytanie nie ma właściwej odpowiedzi. Być może posiadali większy talent czy smykałkę do sportu. W ich przypadku dużą rolę mogły odegrać treningi za granicą. Nie wiem, naprawdę trudno mi to oceniać.
W przypadku sióstr Radwańskich dużą rolę odegrał ojciec, który był trenerem, w dodatku zatrudnionym w Niemczech. Miał do dyspozycji najlepsze korty, mógł dziewczyny w komfortowych warunkach szkolić na klasowe tenisistki.
- Ty miałeś dziadka, który jest trenerem i prowadzi kort Rafako. Od niego się wszystko zaczęło?
- Zdecydowanie. Zaszczepił we mnie bakcyla. Sam nigdy nie był zawodnikiem, ale jak nikt inny rozumie ten sport. Stworzył w Raciborzu pewne struktury tenisowe, które funkcjonują do dzisiaj.
- Wielu jest w naszym kraju takich pasjonatów-społeczników jak on?
- Niestety coraz mniej. Spotykam ich w całej Polsce, darzę ogromnym szacunkiem, ale nawet oni dochodzą w pewnym momencie do muru, którego nie są w stanie przebić. Poza pasją i sercem do sportu nie posiadają narzędzi, aby rozwijać swoje szkółki.
Mój dziadek robi na korcie wszystko sam, często dokładając do tego „interesu”. Jest szczęśliwy, że się tym zajmuje, a przecież nikt nie każe mu tego robić. Myślę, że ten obiekt jest jego drugim domem.
- Ostatnio pojawiły się informacje, że władze Raciborza chcą wybudować boisko piłkarskie kosztem kortów tenisowych, dzierżawionych przez raciborski Ośrodek Sportu i Rekreacji. Co myślisz, słysząc coś takiego?
- O tym akurat nie czytałem, ale jest mi przykro, że tak duże miasto nie ma kortów przystosowanych do gry na wysokim poziomie. Każdy z obiektów, które uchowały się w Raciborzu, powinien być szanowany, a gospodarz ma obowiązek o niego dbać na tyle skutecznie, aby służył mieszkańcom przez długie lata. No, chyba, że z tych kortów, o których wspomniałeś, nikt nie korzysta.
- Przeciwnie. Zapisy są prowadzone kilka miesięcy przed sezonem, bo tylu jest chętnych.
- Tym większa głupota, aby je zasypywać.
- W Czechach by to nie przeszło?
- Tam nikt by o czymś takim nawet nie pomyślał. Ostatnio odwiedziłem ośrodek, w którym trenowałem i od razu dostrzegłem, że nic się nie zmieniło. Tamtejszy trener opowiadał mi na przykład o letniej lidze tenisa: od końca maja przez całe wakacje, co weekend zawodnicy rozgrywają turnieje. Wszystko jest skonstruowane trochę tak, jak nasze A, B i C klasy w piłce nożnej. Tyle, że oni to mają w tenisie.
- Jak się trafia do telewizji?
- Najlepiej samemu spróbować. (śmiech) A tak serio, to trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie. Był rok 2009, na Balu Mistrzów Sportu poznałem szefa Eurosport Polska Witolda Domańskiego. Dowiedział się przez przypadek, że jestem tenisistą. Porozmawialiśmy, zaprosił do studia. Tyle.
- Na rozmowę kwalifikacyjną?
- Nie! Chciał, abym skomentował jeden z meczów Australian Open. Pytałem, czy przejdę jakieś szkolenie lub próbną transmisję, a Witek dał mi jasno do zrozumienia, że rzuca mnie na głęboką wodę. Taką metodę stosuje od lat względem potencjalnych komentatorów. Jak ktoś się sprawdzi, dostaję szansę, jeśli nie – dziękuję, do widzenia. Krótka piłka.
- Podjął dobrą decyzję?
- Chyba tak. Spędziłem w tym zawodzie już siedem lat i nadal chcę więcej.
- Co jest w nim najistotniejsze?
- Rzetelność i szacunek do widza. Komentator powinien być jedynie tłem meczu, nie przeszkadzać w jego oglądaniu. Przecież widać co się dzieje na korcie, więc moim zadaniem jest w dużej mierze wyjaśnienie spornych zagadnień, opowiedzenie ciekawych historii, ocena wydarzeń. Człowiek, który siedzi za mikrofonem, musi rozumieć tenis, bo widz na kilometr wyczuje fałsz.
- Były tenisista będzie lepszym komentatorem niż osoba, która w tenisa nigdy nie grała?
- Od pewnego czasu myślę że tak. Z dziennikarza czy komentatora nie zrobisz tenisisty, odwrotnie – już tak. Nasza praca składa się z niuansów. Odbiorca, który zna się na rzeczy, rozpozna od razu, czy komentator wie, o czym mówi.
- To ciekawe zajęcie?
- Przede wszystkim spełnienie moich - wydawało się - nieosiągalnych marzeń. Nie lubię w życiu powtarzalności. Przez dwa lata pracowałem w Warszawie w trybie biurowym dużej korporacji, od godziny 9 - 18, co po pewnym czasie zaczęło mnie nużyć. Praca w telewizji pozwala na elastyczność. Transmisje odbywają o różnych porach w różne dni, można więc fajnie zaplanować sobie pozostałe obowiązki.
- Łatwo ci złapać kontakt z czołowymi zawodnikami?
- Bezpośredniego raczej nie mam. Nie przeprowadzam wywiadów, nie robię reportaży, rzadko jeżdżę na turnieje, bo praktycznie wszystkie mecze komentujemy z tzw. dziupli, czy studia w Warszawie.
- Żartujesz, prawda?
- Niestety nie. W ubiegłym roku komentowaliśmy ze stolicy turniej w Katowicach. To była kuriozalna sytuacja i nawet mój kolega, Jacek Jońca dał na antenie upust swoim emocjom, mówiąc na początku transmisji: witamy ze studia w Warszawie, oddalonej od miejsca dzisiejszych zawodów o jakieś 300 kilometrów. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Podobno korzystanie ze stanowiska komentatorskiego w katowickim Spodku kosztowałoby stację 25 tysięcy złotych.
- Jak przygotowujesz się do transmisji?
- Dużo czytam. Zawsze mam wydrukowane najpotrzebniejsze materiały o zawodnikach, choć przyznam szczerze, że rzadko z nich korzystam, bo często to w głowie znajduję więcej informacji niż tam. Ogromna wiedza się przydaje, gdy nie ma czasu na przygotowanie się. Nie ukrywam, że komentatorstwo jest dodatkiem do mojej głównej działalności trenerskiej. Bywają dni, gdy wręcz biegnę na transmisję i wtedy nie ma ani jednej wolnej chwili, aby ogarnąć temat. A to praca, do której nie można się spóźnić.
Przypomina mi się sytuacja, gdy nie dogadałem się z kolegą co do dnia naszych transmisji. Zadzwonił do mnie jakieś pięć minut przed meczem z pytaniem, czy jestem gotowy do komentowania. Uznałem to oczywiście za żart z jego strony. Jak się okazało – niestety pytał poważnie. Zdziwiony odpowiedziałem, że właśnie siedzę w domu z piwem przed telewizorem. Na szczęście kumpel mieszkał blisko redakcji i zdążył w punkt.
- Co się robi, gdy w dziupli nie ma jeszcze komentatora?
- Są dwie możliwości. W TVP realizatorzy są na miejscu, więc w przypadku, gdy nie ma kto prowadzić audycji, nie puszczają obrazu z kortu. Z kolei centrala Eurosportu znajduje się w Paryżu. Tam nikogo nie interesuje, że w Polsce nie ma komentatora. Obraz idzie i albo jest kompletna cisza, albo włącza się oryginalny komentarz, zazwyczaj po angielsku.
- Stresujesz się wchodząc na wizję?
- Dawniej bardzo, teraz pojawia się jedynie lekka trema. Mam za sobą blisko 1000 transmisji, ale wiem, że wysoki poziom adrenaliny będzie mi towarzyszył zawsze. Niemal każdy mecz pokazujemy na żywo ponad milionowi widzów. Człowiek czuje, że żyje. (śmiech)
- A wpadki, które śnią ci się po nocach?
- Aż tak ekstremalnych na szczęście nie miałem. Ale pamiętam ostatnią. Jednego razu, komentując z Wojtkiem Fibakiem mecz Agnieszki Radwańskiej, po zdobyciu przez nią punktu krzyknąłem z euforią, że wygrała mecz. Po kilku sekundach zorientowałem się, że jedynie wyrównała i do ewentualnego zwycięstwa brakuje jeszcze dwóch punktów. Można powiedzieć, ze wyprzedziłem bieg wydarzeń, bo Aga i tak za kilka chwil uniosła ręce w geście triumfu. (śmiech)
- W tenisie potrzebna jest inteligencja?
- Jest bardzo ważna. W wielu wywiadach powtarzałem, że tenisiści z najwyższej półki to piekielnie inteligentni ludzie. Udowadniają to nie tylko na korcie, ale także poza nim, choćby na konferencjach prasowych, na których błyszczą poczuciem humoru i elokwencją.
- U polskich tego nie dostrzegam.
- To prawda. Wielu z nich odpowiada sztampowo, nie potrafią zdobyć się na spontaniczny żart, opowiedzieć ciekawej anegdoty. Nie słucha się tego dobrze.
- Bywasz czasem na kortach u dziadka?
- Gdy wpadam do Raciborza, zawsze je odwiedzam.
- Trenują u niego młode dzieciaki, które mają potencjał. Wśród podopiecznych pana Henryka jest na przykład utalentowany dziesięciolatek Kamil Socha. Są też dziewczyny. Solidna grupa ambitnych tenisistów. Mają szansę zaistnieć?
- Życzę im jak najlepiej. Niech robią, co potrafią. Nie każdy przecież musi być od razu mistrzem świata. Poza tym umiejętność gry w tenisa przydaje się później w rozmaitych kręgach.
- To co tym młodym radzisz?
- Aby mieli marzenia i do końca wierzyli w ich realizację...
Dwa lata temu byłem na kortach Wimbledonu i powiem ci szczerze – rozrywał mnie od środka żal, że nie było mi dane tam zagrać. Bo wiesz, te pragnienia przez lata gdzieś się ulatniają, ale ich cząstka w człowieku zostaje. Niech ci młodzi nigdy się nie poddają. Dzięki temu za kilka lat, nawet jeśli się nie uda, będą mogli powiedzieć, że walczyli do końca. Tak jak ja kiedyś.
Rozmawiał Wojciech Kowalczyk
*Michał Lewandowski – urodzony w Raciborzu w 1987 roku. Tenisista, trener, komentator TVP Sport i Eurosportu. Były zawodnik TKKF Rafako, „Sokoła” Bohumin, NH Ostrava oraz KS Mostostal Zabrze. Ukończył Szkołę Mistrzostwa Sportowego w Raciborzu. Jest absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. W 2003 roku zdobył tytuł mistrza Polski juniorów w grze podwójnej.