Olimpijczyk z Cieszyna w Wodzisławiu
Dwukrotny srebrny medalista paraolimpijski w pchnięciu kulą z Aten i Londynu Janusz Rokicki odwiedził w piątek 16 listopada Zespół Placówek Szkolno-Wychowawczo-Rewalidacyjnych w Wodzisławiu.
To kolejna osobistość, która odwiedziła tę niezwykłą szkołę. I chyba największa, biorąc pod uwagę nie tyle gabaryty – tu pewnie też nie miałby równych sobie - co hart ducha.
Tragiczny powrót do domu
Bo Janusz Rokicki to człowiek niezwykły. Góral, twardy jak hartowana stal a jednocześnie niezwykle ciepły. Jego życie mogło by posłużyć za scenariusz dobrego dramatu. Równo 20 lat temu, mieszkając jeszcze w Wiśle jego życie zmieniło się na zawsze. Jako ledwie 18-letni młokos podjął wakacyjną pracę na budowie. W ostatnim dniu sierpnia, wracając wieczorem z pracy został zaatakowany przez bandytów. Pamięta tylko zaskakujący cios w tył głowy. Napad miał charakter czysto rabunkowy. Młody Rokicki niósł ze sobą wypłatę. Zanim wybrał się w drogę powrotną do domu, poszedł na piwo do miejscowego baru. Prawdopodobnie to tam bandyci upatrzyli sobie młodego chłopaka z pełnym portfelem. Do ataku doszło na szlaku kolejowym – Rokicki wracał do domu torowiskiem. Bandyci zostawili go nieprzytomnego na szynach. Było ciemno. Przejeżdżał pociąg. Maszynista widział człowieka leżącego na trasie przejazdu. Nie zdążył wyhamować składu. Trzy wagony przejechały po leżącym zanim pociąg wreszcie się zatrzymał. Rokicki przeżył, ale został bez nóg. - Pamiętam tylko, że jak odzyskałem przytomność i zobaczyłem nad sobą ludzi to chciałem iść do domu. Byłem w takim szoku, że nie dochodziło do mnie, że nie mam nóg – opowiadał Rokicki.
Nie załamał się
To tragiczne wydarzenie okazało się przełomem w życiu człowieka. Brutalnie przerwane zostały jego plany. Postawny chłopak marzył by zostać zawodowym żołnierzem bielskiej jednostki spadochroniarzy. Tymczasem został niemal uwięziony w położonym w górach domu. Nie załamał się jednak. - Taki jestem, że w każdej sytuacji staram się dostrzegać pozytywy. Po wypadku cieszyłem się, że pociąg nie odciął mi rąk – mówi. Dla jego wygody rodzina przeniosła się z Wisły do Cieszyna. Tam, 8 lat po wypadku, a więc w 2000 roku zetknął się ze sportem osób niepełnosprawnych. I było to drugi przełomowy moment w jego życiu. - Najpierw trenowałem pływanie. Chociaż trudno moje początki nazwać pływaniem. Raczej chodziło wtedy o utrzymanie się na wodzie – opowiadał. Ale twardy góral pod okiem trenerów zaczął sięgać po pierwsze laury na szczeblu krajowym. - Chciałem osiągać coraz większe sukcesy, już poza krajem, ale zdałem sobie sprawę, że ze swoją posturą pewnego poziomu po prostu nie przeskoczę – wyjaśnia postawny olimpijczyk. Dlatego zmienił dyscyplinę. Próbował podnoszenia ciężarów. Ale strzałem w dziesiątkę okazało się pchnięcie kulą. Zaczynał od odległości 8 metrów. Ciężkie treningi pod okiem fachowców pozwoliły poprawić długość rzutu niemal dwukrotnie. Rokicki trafił do kadry na igrzyska paraolimpijskie w Atenach. Zdobył srebro. - Cztery lata później dowiedziałem się jak to jest przegrać medal o centymetr – opowiadał olimpijczyk o swoim 4. miejscu na igrzyskach w Pekinie. To niepowiedzenie powetował sobie w tym roku w Londynie, gdzie wywalczył drugi srebrny krążek olimpijski w karierze. Po drodze wywalczył jeszcze wiele innych laurów na podwórku krajowym jak i w zawodach międzynarodowych.
Pytania do olimpijczyka
W Wodzisawiu Rokicki nie tylko opowiedział o swoim życiu i sportowych osiągnięciach. Przywiózł też swoje medale. Każdy z uczniów obecnych na spotkaniu mógł je obejrzeć i dotknąć. I zadać pytanie olimpijczykowi. Tych nie brakowało. Uczniowie pytali o sprawy proste i ale też skomplikowane. Padły pytania o rodzinę (ma żonę i dwóch synów), wagę kuli (4-5 kg), ale także o finanse (utrzymuje się dzięki pracy - jest szefem ochrony – oraz stypendiom sportowym, ale po wypadku i na początku sportowej kariery nie miał praktycznie środków do życia). Dzieci chciały też by pokazał swoje protezy, co też sportowiec uczynił bez większego skrępowania. - Jak widzicie można dzięki nim chodzić, można też w nich prowadzić samochód. Jedynie na nartach nie da rady w nich jeździć – wyjaśnił pan Janusz.
(art)